Francja elegancja, góry i tramwaj
Klaudia KielakKto by pomyślał, że nasza grupa teatralna Do Trzech Razy Sztuka pewnego dnia wsiądzie w samolot i znajdzie się gdzieś wśród francuskich Alp… Na pewno nie my. A jednak – dzięki zaproszeniu, jakie otrzymaliśmy od miasta partnerskiego Saint Egrève, mogliśmy reprezentować Mińsk Mazowiecki i Salezjańskie Liceum Ogólnokształcące na festiwalu teatralnym Chantiers Théâtre Européens we Francji.
W środę 29 czerwca o 3 nad ranem pełni ekscytacji stawiliśmy się pod bramą naszej szkoły, szybko wsiedliśmy do mińskiego busika i ruszyliśmy ku przygodzie. Po dotarciu na lotnisko Chopina w długich kolejkach odnaleźliśmy swoje bramki. Nie odbyło się bez żarcików spowodowanych stresem przed kontrolą i pierwszych sesji zdjęciowych. Emocji było co niemiara! Dla części z nas był to pierwszy w życiu lot samolotem. Gdy wjechaliśmy na pas startowy, prędkość naprawdę wbiła nas w fotel. I jeszcze to charakterystyczne szarpnięcie po oderwaniu machiny od ziemi. Coś niesamowitego. Widok maciupeńkiego świata zza szyby wielkiego samolotu to również coś, czego nigdy w życiu się nie zapomni.
Przyszedł czas lądowania. Witamy w Paryżu! W porównaniu z warszawskim lotniskiem, tutejszy gmach to kolos. Na szczęście się nie zgubiliśmy. Jako że mieliśmy aż pięć godzin na przesiadkę, znalazła się chwila, by pobuszować między regałami sklepów bezcłowych i kupić jakieś dobre, francuskie jedzenie. Po obchodach i zwiadach część z nas znalazła pusty kącik i zabrała się za karciane rozgrywki. Pozostali podróżnicy raczej śmiali się ze zmęczonych, pochłoniętych wspólną grą dzieciaków rozlokowanych na podłodze, niż przewracali oczami na nasz widok. No i nadeszła godzina boardingu. Oczywiście nic nigdy nie może pójść zgodnie z planem, więc wyruszyliśmy z opóźnieniem (podobno przez pomylone bagaże).
Trasa do Lyonu była nieco krótsza, a start i lądowanie nieco gwałtowniejsze. Znowu przez cały lot byliśmy przyklejeni do szyby, licząc na to, że uda nam się zobaczyć Wieżę Eiffela (niektórym się to nawet udało!). Podróż minęła szybko, więc prosto z samolotu udaliśmy się po odbiór bagaży. Tutaj emocje były zbliżone do tych, jakie się wykazuje podczas oglądania meczu lub oczekiwania na swój prezent w Święta. W napięciu czekaliśmy na swoje walizki, używając siły woli, by nasze rzeczy szybciej znalazły się na taśmie. Oczywiście to nie zadziałało, więc musieliśmy siedzieć przy taśmie ponad pół godziny. Na szczęście, każdy otrzymał swój bagaż, szkoda tylko, że w tak kiepskim stanie. Jakie było nasze zdziwienie, gdy zdejmowaliśmy z taśmy nowiutkie walizki z oderwanym kołnierzem, rozszarpanym szwem bocznym lub pozbawione kółek. Gdy wygramoliliśmy się z lotniska, przywitali nas organizatorzy całej imprezy oraz litewska grupa z Telsz, która przybyła przed nami. Wszyscy razem przeszliśmy do autobusu, by dotrzeć do miejsca docelowego - Saint-Egrève. Znowu przykleiliśmy się do szyb, by podziwiać francuskie Alpy. Przy okazji poznaliśmy też część grupy litewskiej.
Po dojechaniu na miejsce, targając swoje toboły, weszliśmy do przepięknego budynku mieszczącego Urząd Miasta. Nasze grupy zostały powitane i poprzydzielane do opiekunów. My trafiliśmy najlepiej, jak mogliśmy, bo na Charles’a-E., który podzielał wesołą energię naszej grupy, dzięki czemu dobrze się nam ze sobą przebywało. Dostaliśmy również informację, że czeską grupę z Krnov poznamy później, bo odwołano im lot. Po poczęstunku część z nas udała się do rodzin, które przyjęły nas do swoich domów na czas festiwalu. Pozostali pojechali busikiem do hotelu. I tak zakończył się wyczerpujący pierwszy dzień francuskiej przygody. A to dopiero początek.
Następnego dnia po śniadaniu wśród malowniczych francuskich Alp udaliśmy się na przystanek tramwajowy, skąd pojechaliśmy do Grenoble. Zafascynowani tym pięknym miastem, poszliśmy do muzeum archeologicznego połączonego z wystawą sztuki. Nie obyło się oczywiście bez tłumacza Google, bo we francuskich muzeach nie ma nic po angielsku. Właśnie w tym miejscu powstał prototyp loga naszego kółka, stworzony przez Izę i Piotrka z kolorowych magnesów. Co z tego wyjdzie, zobaczymy. Wyszliśmy z muzeum i udaliśmy się do restauracji, gdzie przemieszaliśmy się z innymi grupami, żeby się nieco bardziej zintegrować.
W końcu nadszedł czas na próbę. Pokazano nam naszą garderobę, gdzie przebraliśmy się i szybciutko przenieśliśmy się na scenę, by dopracować techniczne szczegóły. Francuska organizacja francuską organizacją, więc zeszło się dłużej, niż przewidywano i ominęły nas pierwsze warsztaty. Nie zdążyliśmy ustawić wszystkich świateł tak, jakbyśmy chcieli, co oznaczało kolejną dokładkę adrenaliny i stresu na wieczór. No cóż, co nas nie zabije, to nas wzmocni. Przynajmniej mieliśmy okazję poleżeć na największej scenie, na której przyszło nam do tej pory występować.
Nasza grupa posiada idealne wyczucie czasu. Może nie zdążyliśmy na warsztaty, ale przyszliśmy wprost na przerwę z przekąskami. Później wróciliśmy do teatru i rozstawiliśmy stoisko miejskie Mińska Mazowieckiego oraz naszej szkoły. Chyba jako jedyni z gości mieliśmy ze sobą tyle gadżetów i słodkości. Następnie znowu poszliśmy do centrum młodzieżowego, gdzie mieliśmy czas na próbę na sucho, bez oświetlenia i strojów. Nie obyło się bez ciekawskich spojrzeń przechodniów. Po próbie poszliśmy do teatru, żeby zjeść obiad. Skosztowaliśmy francuskich specjałów i udaliśmy się na chwilę do garderoby, by zacząć przygotowywania do spektaklu. Oczywiście czasu nie wystarczyło, więc w połowie poprzebierani polecieliśmy na widownię, by obejrzeć spektakl naszych kolegów z Czech. Był niesamowity! Opowiadał o różnorakich relacjach międzyludzkich, emocjach i o tym, że finalnie każdy z nas jest taki sam. Klaskaliśmy na stojąco, a niektórzy z nas nawet uronili łzę. Warto podkreślić, że ten występ dosyć mocno podkopał naszą pewność siebie. Na szczęście naszą uwagę odwrócił występ francuskich dzieciaczków, z którego prawie nic nie zrozumieliśmy, bo nie parlamy w ich języku. Podobno był o tym, że jakieś dzieci zgubiły się w górach. W dalszym ciągu nie do końca wiemy, o co chodziło, ale chociaż się pouśmiechaliśmy, a nasz nastrój odrobinę się poprawił.
No i nadeszła ta chwila. Ostateczne poprawki w przebieralni i lecimy na scenę. Adrenalina wskoczyła na wyższy poziom. A ile nerwów zdążyło nas zaatakować przed wejściem na scenę… Po prostu włączyliśmy działanie na najwyższych obrotach. Według mnie, daliśmy z siebie wszystko. Choć dało się zauważyć, że kwestie techniczne takie jak np. światło i dźwięk momentami nie były do końca dostosowane do nas. No trudno. Przynajmniej dzięki przetarciu przez nas szlaków zagospodarowano trochę więcej czasu na próbę dla Litwinów następnego dnia. Mimo nieudogodnień udało nam się wycisnąć z publiczności parę łez i gromkie brawa. Mamy tylko nadzieję, że choć po części odbiorcy zrozumieli przesłanie, a refleksja pojawiła się w ich głowach. Charles-E. pogratulował nam występu i sam przyznał, że się wzruszył. Dodało nam to nieco otuchy. Od tej pory zaczęły się wakacje dla naszej grupy. Wróciliśmy na widownię, by obejrzeć spektakl Francuzów. Oczywiście nic nie zrozumieliśmy, ale odrobinę się pośmialiśmy. Niektórzy też przysnęli. Dowiedzieliśmy się, że opowiadał o chłopcu aspirującym do zostania piosenkarzem. Niestety, był pośmiewiskiem dla rówieśników, bo miał dziewczęcy głos. Ostatecznie udało mu się zaśpiewać. No, przynajmniej tyle zrozumieliśmy. Wyczerpani całym dniem przeładowanym emocjami, udaliśmy się do naszych rodzin lub hotelu i zapadliśmy w kamienny sen.
Następnego dnia, oczywiście niewyspani, stawiliśmy się na przystanku tramwajowym i ruszyliśmy w kierunku Bastylii. W jej okolicach odwiedziliśmy muzeum Dauphinois. Elementami ekspozycji były słynne rękawiczki produkowane tu, w Grenoble, rowery oraz przedmioty z życia codziennego ludu, który mieszkał w Alpach. Później poszliśmy na kolejkę, która miała zawieźć nas na Bastylię. Musieliśmy się rozdzielić, by wsiąść do śmiesznych wagoników, wyglądających jak zabawkowe kule dla chomików. Niektórzy przypomnieli sobie o swoim lęku wysokości, a inni przyklejeni do szyby robili zdjęcia wszystkiemu. Wspięliśmy się na górę, by podziwiać widoki. No i zaczęły się sesje zdjęciowe. Każdy poczuł się jak modelka, ze względu na rozwiane wiatrem włosy. Niestety, przez zachmurzenie nie udało się nam zobaczyć Mont Blanc. Może jeszcze nadarzy się do tego okazja. Ale nie padało, więc piknik pod Bastylią się udał - wcinaliśmy kanapeczki i czereśnie, patrząc na panoramę miasta. No i uczyliśmy się poprawnie wymawiać “Vive la révolution!”. Z historycznego miejsca przenieśliśmy się do centrum młodzieżowego, by tam razem z Czechami i Francuzami uczestniczyć w warsztatach. W ćwiczeniach z ruchu scenicznego, związanych z pracą nad ciałem, prym wiedli Czesi. A jeżeli chodzi o improwizację, pałeczkę przejęliśmy my. Po warsztatach tradycyjnie przekąska, a po niej część z nas odważyła się (za zgodą opiekunów oczywiście) samodzielnie ruszyć tramwajem do Grenoble. Pozostali udali się do hotelu. Chcieliśmy jakoś ciekawie spędzić ten wolny czas, bo nikt nie wie, czy kiedykolwiek będzie jeszcze okazja poruszać się tramwajami wśród Alp. W mieście odkryliśmy świetną lodziarnię, w której nie było ograniczenia w wyborze smaków. Problem był rozwiązany w taki sposób, że lody nakładano tak, aby wyglądały jak płatki róży. Mieliśmy dość mało czasu, ale trochę posnuliśmy się po okolicy, podziwiając śliczną zabudowę. Po powrocie poszliśmy do teatru na kolację (jak widać, bardzo dobrze nas karmiono). Siedzieliśmy całą naszą grupą przy stoliku, rozmawiając, żartując i degustując lokalne przysmaki. Patrzyliśmy na góry i snuliśmy filozoficzne refleksje, sprowadzające się do tego, że w życiu nigdy nic nie wiadomo - gdyby ktoś wcześniej powiedział nam, że polecimy na międzynarodowy przegląd ze szkolnym kółkiem teatralnym, to chyba udusilibyśmy się ze śmiechu. Ten moment zostanie zapamiętany przez nas wszystkich na długo - czuliśmy się tak, jakby na miejscu, w otoczeniu bliskich ludzi (w końcu dużo razem przeszliśmy). Endorfin przysporzył również fakt, że nie musieliśmy się stresować wyjściem na scenę, próbami czy czymkolwiek. W końcu wakacje. W tamtym momencie żyliśmy chwilą, celebrując posiłek, jak prawdziwi Francuzi. A celebrowaliśmy najdłużej ze wszystkich, bo wstaliśmy od stołu dopiero wtedy, gdy zaczęto zbierać krzesła. Część z nas postanowiła pointegrować się chwilę z Czeszkami. Śmiechom nie było końca - rozmawialiśmy ze sobą o swoich językach i trochę o kulturze. Na przykład wspólnie uznaliśmy, że fakt, że Francuzi chodzą w butach po domu jest z naszego punktu widzenia nieco dziwny. Reszta naszej grupy rozmawiała, wygrzewając się w zachodzącym słońcu.
Ale plan to plan, więc musieliśmy iść na widownię, by obejrzeć kolejne spektakle. Pierwsi zaprezentowali się Francuzi. Znowu prawie nic nie zrozumieliśmy. Po spektaklu wytłumaczono nam, że chodziło o jakiś młodzieżowy gang, który musiał schować ciało zabitego, a finalnie ktoś z tego gangu poinformował policję. No, przynajmniej ja tyle zrozumiałam. Następnie obejrzeliśmy spektakl Litwinów. To było coś! Mimo, że był w języku litewskim z angielskimi wstawkami, to bariera językowa była w ogóle niezauważalna. Emocje, uczucia i intencje bohaterów były niezwykle wyraźne, czytelne. Oświetlenie idealnie śledziło aktorów, akcentując to, co trzeba. Ogólnie - posługiwano się uniwersalnymi, zrozumiałymi metaforami. Całe przedstawienie składało się z przepięknych kadrów, stając się ucztą dla oczu. Spektakl przedstawiał XVIII-wieczną litewską historię o niespełnionej miłości napisaną przez Vaižgantasa. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie napadli na Litwinów tuż po występie i ich nie wyściskali, ani nie pogratulowali tak niesamowitego występu. Część z nas się mocno wzruszyła. Później przyszedł czas na kolejny spektakl. Francuski, grupy, którą prowadził nasz opiekun – Charles-E. Też niewiele zrozumieliśmy, ale technicznie przedstawienie było naprawdę dobre. Niektóre sceny zasugerowały nam, że sztuka miała mieć mocne przesłanie. Szkoda tylko, że nie wytłumaczono nam, o co chodzi albo nie tłumaczono na bieżąco na np. język angielski. I znowu wyczerpani wróciliśmy do swoich zakwaterowań. Oczywiście już następnego dnia.
W sobotę wybraliśmy się do Grenoble na zakupy. Dwie godziny to zdecydowanie za mało. Wiadomo, podzieliliśmy się na mniejsze grupki, ale w dalszym ciągu snuliśmy się po mieście zbyt krótko. Z przystanku zabrały nas rodziny goszczące lub busik i udaliśmy się na obiad, każdy w swoją stronę. Po posiłku poszliśmy na dzień sportu. Można było wziąć udział w takich dyscyplinach, jak np. strzelanie laserowe, sumo czy wspinaczka. Hitem była ta druga dyscyplina, bo każdy musiał przywdziać ogromne kostiumy symulujące wygląd prawdziwego zawodnika. Były tak nieporęczne, że większość z nas nie mogła się samodzielnie podnieść po upadku na matę. Zgrzani i wymęczeni aktywnością sportową ruszyliśmy ponownie do Grenoble na spektakl “Ziri Ziri”, opowiadający kilka historii z Afryki. Oczywiście w języku francuskim, a jakżeby inaczej. Na szczęście Charles-E. tłumaczył nam akcję na bieżąco, ubogacając ją o spontaniczne, ale przezabawne rysunki. Po przedstawieniu wróciliśmy do rodzin goszczących, a osoby mieszkające w hotelu udały się do restauracji. Po powrocie do ogrodu przy urzędzie w Saint-Egrève, gdzie mieliśmy coś w rodzaju małego spotkania integracyjnego, niektórzy z nas poszli grać w chowanego, a pozostali rozmawiali z innymi uczestnikami festiwalu. I tak upłynęła nam sobota.
W niedzielę wyruszyliśmy w góry. Jako Polacy, jesteśmy przyzwyczajeni do długich i wymagających szlaków. Tutaj, gdy doszliśmy na miejsce, żyliśmy w przekonaniu, że to zaledwie połowa trasy. Przynajmniej mieliśmy więcej siły na sesję zdjęciową (i to trzema aparatami!. Ale za to te widoki… coś pięknego. Nawet udało nam się zobaczyć zarys Mont Blanc! Oczywiście, część naszej grupy, która rozszerza przedmioty humanistyczne, spełniła swój obowiązek i zacytowała początek monologu Kordiana. Nikt z nas nie poleciał na chmurze do Polski jak ów bohater, ale skierowaliśmy się w dół szlaku. Gdy schodziliśmy, wymieszaliśmy się z innymi uczestnikami i pogadaliśmy na różne temat, a niektórzy oblewali się wodą z lokalnego dystrybutora. Bardziej spaleni słońcem niż zmęczeni weszliśmy do autobusu i pojechaliśmy do jaskini Choranche. Po drodze mijaliśmy przecudowne skaliste widoki, które sprawiły, że poczuliśmy się jak w filmie fantasy. Pośród gór wyszliśmy z pojazdu, by zejść do otchłani jaskini. Tego piękna natury również nie oddają żadne zdjęcia. To po prostu trzeba zobaczyć. Lodowata, lazurowa woda choć na chwilę dała nam odetchnąć od francuskich upałów. We wnętrzu przestronnej jamy mogliśmy obejrzeć spektakl świateł, który bardzo przypominał nasze przedstawienie “Moc Słowa”. Z tą różnicą, że zamiast Słowa, była woda - dawczyni życia. Oczarowani pięknem natury wróciliśmy do Saint-Egrève. Nadeszła pora na “pożegnalną kolację” - ostatnie chwile z nowo poznanymi ludźmi. Na początku było nieco łzawo, bo wręczyliśmy upominki organizatorom, co dało przedsmak pożegnania. Charles-E. się wzruszył, przez co część z nas też zaczęła płakać. Ale później mieliśmy tyle frajdy! Wymyśliliśmy nową grę - francuską ruletkę, która polegała na kręceniu i strzelaniu się malutkim pistolecikiem na wodę. Nauczyliśmy naszego francuskiego kolegę Arthura sztuczki z kartami i powiedzieliśmy mu nieco o polskiej kulturze. Spytał nas również o to, jak powiedzieć po polsku “Vive la révolution!”. Powtórzył po nas kilka razy i bardzo dobrze mu wychodziło. Później przysiadł się do nas Charles-E., z którym również wymienialiśmy się zagadnieniami kulturowymi. Skończyło się na tym, że nasz opiekun czytał tekst piosenki “Przez twe oczy zielone” po polsku. Jemu też język polski szedł dosyć dobrze. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie zainicjowali tańców. Tym razem zaczęliśmy od poloneza. Poszło jako tako, bo studniówka jeszcze przed nami, ale tragedii nie było. Później tradycyjnie (chaotyczna) belgijka, a pod koniec macarena. Po integracji musieliśmy wracać do swoich noclegów. Tu już pojawił się wyczuwalny smutek - koniec wyjazdu dobiegał końca.
No i nadszedł poniedziałek. Już nie stawiliśmy się na przystanku tramwajowym, tylko pod urzędem, gdzie zbieraliśmy się do wyjazdu. Wszyscy się wyprztulaliśmy, popłakaliśmy, podziękowaliśmy sobie i wsiedliśmy do autokaru, machając sobie aż do końca. Rozstaliśmy się z Litwinami, by ruszyć do swoich bramek na lotnisku. Procedury poszły sprawnie i mieliśmy zapas czasu, dzięki czemu mogliśmy chwilę pobuszować w sklepach bezcłowych. No ale nie może być za łatwo - ogłoszono opóźnienie naszego samolotu o półtorej godziny. Przynajmniej mogliśmy jeszcze chwilę pochodzić po lotnisku.
W końcu ruszyliśmy. Niektórym z nas znowu udało się wypatrzeć wieżę Eiffela, gdy lądowaliśmy w Paryżu. Trzeba przyznać, że ten lot był nieco mniej delikatny od poprzednich. W Paryżu zdążyliśmy coś przekąsić i już trzeba było się pakować do następnego samolotu. Prosto do Polski. I tutaj wróciliśmy z przytupem - w dosłownym tego słowa znaczeniu. Czekała nas powtórka z rozrywki przy odbieraniu bagaży - ekscytacja, kto będzie pierwszy. Albo kto nie zobaczy swojej walizki. Na szczęście wszyscy odebrali swoje rzeczy. W tym miejscu trzeba pochwalić lotnisko Chopina w Warszawie za sprawne uporanie się z załatwieniem sprawy - szybko uwinęliśmy się z bagażami i udaliśmy się do busika, by wrócić do Mińska Mazowieckiego. Tu już zaczęliśmy nostalgicznie wracać wspomnieniami do minionego tygodnia, który już wtedy wydawał się tak odległy i nierealny. Pod szkołą znaleźliśmy się około 23.00.No i tak nasza francuska przygoda dobiegła końca. Ale mamy nadzieję, że to nie oznacza końca podbijania świata.