Mała Tereska o wielkim sercu - wspomnienie o p.Teresie Jackowskiej

Kiedy w pierwszych miesiącach 1982 r. znalazłam się wraz z rodziną w Mińsku, nie znałam tu nikogo- wspomina p.Małgorzata Bochyńska

Kiedy w pierwszych miesiącach 1982 r. znalazłam się wraz z rodziną w Mińsku, nie znałam tu nikogo. W ówczesnej Zbiorczej Szkole Gminnej (dziś Szkoła Podstawowa nr 5) miałam do czerwca zastępować nieobecne nauczycielki – bo dłuższe zwolnienia spowodowane pobytem w szpitalu, urlopy zdrowotne i szkoleniowe – gdyż kilka osób podniosło kwalifikacje, zdobywając tytuły magistra.
W pokoju nauczycielskim, choć ogólnie życzliwym dla nowoprzybyłych, jak w każdym, były ustalone od dawna grupy osób: tu „przedmiotowcy”, tam panie z Liceum Pedagogicznego, jeszcze gdzie indziej „wspólnota PESELI”. Pamiętam, jak pani Aniela Cudna, ówczesna pani dyrektor poleciła mi dołączyć do wycieczki którejś z klas w charakterze opiekuna. Wiosenne ciepełko, las, grzeczne dzieci… i nagle czuję, jak coś pełza mi po nodze. Spoglądam w dół i sztywnieję z emocji. Po mojej, szczupłej jeszcze wtedy nodze, sunie pokaźny robal. I oto filigranowa „pani od przyrody” schyla się, zdejmuje stworzonko z moich rajstop, kładzie płasko na swojej dłoni i czule do niego przemawia. Mój niedawny napastnik, jak się okazało, obdarzony był dźwięczną ipolską i łacińską nazwą. Dowiedziałam się, gdzie na co dzień pomieszkuje i co je na obiad. Nigdy nie dopuszczałam myśli, by takie „coś” wziąć do ręki i spojrzeć bez obrzydzenia. Terenia potrafiła i odtąd zawstydzała mnie już zawsze, że tak wybiórczo chłonę świat. To głównie ona prowadziła kampanię za tym, by dyrekcja zatrudniła mnie na stałe w Mińsku, a nie w jednej z wiejskich placówek filialnych.
Potem przez kilka lat pracowałyśmy w równoległych klasach. Ona uwrażliwiała „moich” na Boże piękno obecne w przyrodzie, ja – Jej klasę na cud słowa. Nie zdarzało się, by nie podzieliła się starannie, ręcznie pisanymi rozkładami materiału, czy nie pomogła mądrej głowie naszpikowanej teorią uniwersytecką zorganizować akademię na Dzień Górnika. Nie wiem, jak to robiła, że zawsze dowcipnie, z uśmiechem, ale skutecznie rozładowywała konflikty. Nawet taki, na wspomnienie którego do dziś się rumienię. Przepraszałam za niego potem jeszcze wielokrotnie, a Terenia ,jak to Terenia, twierdziła, że całe zdarzenie to konfabulacja i coś sobie wymyśliłam. W domach wizytowałyśmy się wtedy sporadycznie, ale każdy z wyjazdów do Brzózego zapadał w pamięć. Otóż ,jak się okazało, nieduże mieszkanie w Domu Nauczyciela miało własność szczególną. Tam nawet ściany się przesuwały, by wszystkich zmieścić: wychowały się dzieci, kotki z kocięty, kolejne ciężarne suczki, wyrzucane przez „spostrzegawczych” właścicieli z okolic, bezdomny sąsiad, potem córka Renatka z rodziną – a gdy ta poszła na swoje, ojciec staruszek, po jego śmierci syn z rodziną itd. W kontekście tej rodzinnej gromady wspominam niektóre znane mi domy – metrażem nie ustępujące siedzibie Jana III Sobieskiego – ale sterylnie zimne i puste. Potem na kilka lat los rzucał na w różne strony. Pracując w innym niż szkoła miejscu, jedynie przez wspólnych znajomych docierały do mnie wieści o ciężkich chorobach, jakie dotknęły Jackowskich. Współczułam, bolałam… i wierzyłam, że ich dobroć potrzebna jest jeszcze ludziom, a więc, że kłopoty przeminą… Kiedy po latach pracując już w SLO, dowiedziałam się od ówczesnego dyrektora ks. Pawła Kacprzaka, że potrzebny jest (na kilka godzin) nauczyciel biologii i chemii, powiedziałam jednym tchem: „znam taką… naszej szkole potrzebna jest Terenia, a Tereni dla ciała i ducha nasza szkoła”. Zadzwoniłam jeszcze tego samego wieczoru z propozycją umówienia na rozmowę z księdzem. Okazało się, że rankiem, w poprzedniej placówce,gdzie dotąd pracowała ,wymówiono jej pracę. Tak to Boża Opatrzność smutek przemieniła w radość… Czy Starsza Pani sprawdzi się wśród młodzieży? – takie obawy trapiły naszą Terenię. Oczywiście krótko i oczywiście bez powodu… Starsza Pani - w butach na obcasach – szybciej niż licealistki przemierzała na przerwach drogę między budynkiem „A” i „B”. Po górach na szkolnych wycieczkach nie pozwalała się pokonać szesnastolatkom. A jak radziła sobie z kondycją? Na podstawie jej zachowań poradnik dla trenerów piłkarskiej kadry narodowej można opracować. Jak to robiła, że znajdowała wspólny język i z młodym, i z dojrzałym, z bliskim sercu i z kimś odległym? Myślę, że Małe Tereski tak mają… Kochają… I nie pytają dlaczego. Najbardziej tych, których wydawałoby się, że trudno – rozkrzyczane dzieci, wchodzących do rodziny nowych członków, wszystkich innych od nich samych… Kiedyś, gdy cierpiałam z powodu jakiegoś niepotrzebnego nieporozumienia, na ucho szepnęła mi pytanie: „czy zawsze musisz tak prostolinijnie mówić, co myślisz?” Istotnie, czy muszę? Gdy obawiałam się nowych obowiązków babci, mówiła: „z małym trzeba tak jak ze starym, po prostu go szanować”. Zrozumiałam to, gdy zobaczyłam babcię Anetki i Asi układającą klocki na dywanie i arcypoważny dokument zabawy z Bartkiem – zdjęcie w przebraniu za Beduina.
Taką Cię Teresko noszą w sercu. W ostatnich życzeniach na tegoroczne święta Zmartwychwstania zdradziłaś nam sekret jak zwyczajnie „być” z Bogiem i człowiekiem, jak mieć zawsze czas dla innych…Napisałaś: „Jezus dla nas umarł i zmartwychwstał, abyśmy umieli patrzeć w górę i śmiać się, i kochać, i dźwigać”. Te życzenia – Twój dla nas testament zobowiązują.

Szkoła podstawowa, Szkoła gimnazjalna, Szkoła licealna